Zawody lekkoatletyczne to nie tylko zacięta walka o zwycięstwa i rekordy. Podczas zmagań na bieżni, skoczni czy rzutni dochodzi nierzadko do zabawnych sytuacji, a zawodnikom, trenerom oraz działaczom nie brak poczucia humoru i czasem lubią sobie pożartować.
Przy okazji prima aprilis, gdy sportowe życie zamarło z powodu epidemii koronawirusa, przypominamy zdarzenia i zachowania, które wzbudzały uśmiech przed laty i które do dziś są wspominane podczas rozmów byłych i obecnych lekkoatletów.
O takich wspomina Bogdan Winiarski w opracowanej przez siebie kronice sekcji lekkoatletycznej Granatu Skarżysko-Kamienna. W zapisie z 1952 roku, gdy w ramach socjalistycznej urawniłowki klub musiał nosić nazwę Stal, czytamy o ciekawym zdarzeniu podczas mistrzostw województwa kieleckiego w Starachowicach. Jego bohaterem był Zdzisław Sieczka, utalentowany biegacz, który praktycznie bez treningu wygrywał regionalne zawody i znany był z rozrywkowego charakteru.
We wspomnianych mistrzostwach wygrał bez problemu biegi na 200 i 400 m z czasami 24,4 i 55,6 s. Nie nadzwyczajne, ale rywali zostawił daleko w tyle. Na 400 m uzyskał tak dużą przewagę, że na ostatnich metrach „stanął, wyciągnął z kieszonki nożyczki i na oczach osłupiałych sędziów przeciął taśmę i przeszedł linię mety”. Sędziowie chcieli go za to zdyskwalifikować, ale ostatecznie dali się ubłagać i darowali takie zachowanie.
Bogdan Winiarski opisuje też, jak podczas mistrzostw zrzeszenia Stal w wielobojach 16 października 1954 roku w Ostrowcu Świętokrzyskim szanse na zwycięstwo stracił Stefan Kowalik ze Skarżyska. Był nie do pokonania na boisku, ale sposób na niego znalazł przedstawiciel gospodarzy Kazimierz Kunat, najlepszy wówczas młociarz w województwie.
„Kunat poczęstował Kowalika śledziami prosto z beczki. Stefan łakomy na jedzenie sporo ich skonsumował, po czym pił i pił, aby ugasić pragnienie. Efektem tego były jego ‚doskonałe’ wyniki: w skoku w dal ledwo 5,82 wobec życiowego 6,54, wzwyż 1,43 wobec 1,75 i 400 m 63,1 wobec 58,0. Przegrał wielobój będąc niezagrożonym pretendentem do I miejsca” – czytamy w kronice Granatu.
1 maja 1961 roku podczas zawodów na stadionie Błękitnych w Kielcach doszło do sensacji w biegu na 100 m. Oto 17-letni Zbigniew Jędrzejczyk z kieleckiego MKS-u, który biegał ten dystans powyżej 11 s, uzyskał niespodziewanie rezultat 10,1 s – lepszy o 0,2 s od ówczesnego rekordu Polski. Sędziowie długo sprawdzali stopery, jednak pomyłki nie było.
– Niektórzy za głowy się łapali. Ja też miałem wątpliwości, ale nie tyle co do siebie, bo dobrze przepracowałem zimę, jak do wyniku chłopaka z Ćmielowa, który był drugi. Nie schodził wcześniej poniżej 12 s, a w tym biegu miał 10,7 s. Pomyślałem, że to niemożliwe – wspomina dziś pan Zbigniew. I śmieje się, że był przez około godzinę rekordzistą Polski. Stracił ten rekord, gdy sędziowie postanowili zmierzyć, ile tak naprawdę przebiegli sprinterzy. Okazało się, że mniej więcej 100 jardów, czyli 91-92 m.
Bohaterką wielu sytuacji, które do dziś są opowiadane, wzbudzają uśmiech, a czasem niedowierzanie, była biegaczka i trenerka Budowlanych Kielce Henryka Jóźwik. – Pamiętam trening na stadionie Błękitnych w sobotę. Spieszyłem się na ostatni autobus do Opoczna. Zostało mało czasu, obmyłem się trochę, złapałem torbę i biegiem na dworzec. Byłem już blisko, ale cały czas miałem wrażenie, jakby ktoś za mną biegł. Oglądam się, a tu pani trener. Zapytała, dlaczego nie dokończyłem treningu i nie wykąpałem się. Musiałem się wrócić, do domu pojechałem dopiero w niedzielę – opowiada Wiesław Rożej, dziś prezes Świętokrzyskiego OZLA. Dodaje, że noc spędził w jakimś nieogrzewanym pomieszczeniu na stadionie, ale trenerka o nim nie zapomniała i przyniosła kanapki.
Pan Wiesław pamięta też, jak poszedł po odbiór sprzętu do klubu. – Dostałem niebieski dres, czapkę na zimę i tenisówki o dwa numery za małe. Gdy poskarżyłem się trenerce, że mnie piją, wzięła nożyczki, wycięła dziurę na duży palec i powiedziała: „Teraz już będą dobre” – wspomina z uśmiechem.
Samej Henryce Jóźwik przydarzyła się też przygoda, z której dziś można się śmiać, ale jej wtedy nie było wesoło. Działo się to podczas mistrzostw Polski w sierpniu 1963 roku w Bydgoszczy. Jako faworytka biegu na 800 m została zakwalifikowana do pierwszej silniejszej serii. O tym, co było dalej, tak pisał w „Słowie Ludu” redaktor Mieczysław Kaleta:
„Natychmiast po strzale startera ostro ruszyła do przodu, z miejsca uzyskując kilkumetrową przewagę nad rywalkami. 200 m przebiegła w 29 sek i… zeszła z bieżni. Konsternacja. Co się stało? Pękła gumka od spodenek i nie było mowy o kontynuowaniu biegu. Tymczasem rywalki były już na mecie.Trener kadry biegaczek – Żbikowski postarał się, by Jóźwikowa mogła pobiec w drugiej serii. Wprawdzie było to już znacznie trudniejsze zadanie, bo konkurencja słabsza, ale lepiej to niż nic. Jóźwikowa pobiegła jednak bardzo bojowo i uzyskała najlepszy czas dnia, mimo iż następna konkurentka w tej serii była o 10 sek. gorsza. W tych warunkach mistrzowski tytuł kielczanki nabiera jeszcze większej wartości”.
Z poczucia humoru słynął trener Edmund Sarna, który pracował w kieleckich Budowlanych, następnie w Nowych, Lechii, Łysogórach, Nowych-Bis i na koniec w KKL. Lubił się zakładać o różne, czasami o mało realne rzeczy. Ponieważ stawką miało być jego 12 pensji, praktycznie nikt nie podejmował wyzwania. Trener lubił też w rozmowach telefonicznych udawać ówczesnych decydentów. Podawał się na przykład za sekretarza komitetu wojewódzkiego partii i dzwonił do urzędników i innych ludzi, którzy wystraszeni gotowi byli spełnić praktycznie każde jego życzenie. Załatwiał w ten sposób tzw. sprawy nie do załatwienia. A świadkowie tych rozmów pokładali się ze śmiechu.
Pewnego razu zadzwonił jako „towarzysz sekretarz Ciszek” do Studium Wychowania Fizycznego i Sportu Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Kielcach w sprawie przyjęcia dokumentów na studia zawodniczki, która spóźniła się z ich dostarczeniem. – Wiecie, rozumiecie, towarzyszko, należałoby pomóc tej dziewczynie – mówił. Pani Jola, która odebrała telefon, była tak przejęta, że zadeklarowała osobiście je dostarczyć do właściwego dziekanatu i wszystko załatwić.
Trener Sarna potrafił też stworzyć doskonałą atmosferę podczas zawodów i na obozach. Jego podopieczni do dziś wspominają, jaki chrzest przechodzili, zanim stawali się zawodnikami w klubie.
I udzielało im się jego podejście do sportu, który traktował z jednej strony bardzo serio, a z drugiej także jako okazję do dobrej zabawy. Na przełomie lat 70. i 80. zakładali marynarki, barwne krawaty, berety lub kapelusze na głowy, przypinali gwiazdy, rozmaite odznaki, ordery i tak przystrojeni jeździli na zawody. – Moda była wtedy na zachodnie stroje, nie byliśmy w stanie nadążyć, poszliśmy więc w drugą stronę, w siermiężność. Garnitury z bistoru, walizki z tektury. Happening taki, chociaż trochę z siebie głupków robiliśmy – wspomina dziś Leszek Trębacz.
Tak poprzebierani przypominali radzieckich przodowników pracy lub ZMP-owskich aktywistów wzbudzali duże zainteresowanie m.in. podczas zawodów o wejście do II ligi we wrześniu 1981 roku w Chorzowie. Niektórzy mieli jednak poważny problem z dotarciem na stadion.
– Nasz wizerunek i dystynkcje wyrażały poparcie dla polityki Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i bratniego Narodu Radzieckiego. Niestety, milicja nie przyjęła tego ze zrozumieniem i nas zgarnęli na dworcu kolejowym w Katowicach. Chyba byliśmy tam we czwórkę – oprócz mnie Janusz Maciejec, Wiesiek Pulut i Piotrek Ryba. Teraz się śmiejemy, ale w zamkniętym komisariacie nie było nam do śmiechu. Po przesłuchaniach milicja pozbawiła nas dystynkcji i przyjęli, że jesteśmy świrami. Dobrze, że nie zdążyliśmy zorganizować materiałów wybuchowych i w walizkach mieliśmy sprzęt sportowy. Jak nas wypuścili, natychmiast wsiedliśmy w tramwaj i dojechaliśmy na stadion – opowiada Jarosław Wydrych.
Zdjęcia z archiwum skarżyskiego Mesko, ze zbiorów Janusza Stanka, Antoniego Pawłowskiego, Andrzeja Szołowskiego, Janusza Marciniewskiego i Jarosława Wydrycha